"Kto ma uszy, niechaj słucha" Ap. 2,11 …Kto ma oczy, niechaj patrzy. Kto ma rozum, niechaj myśli. Kto ma serce, niechaj kocha... Jestem już na tym świecie dosyć długo, ale nie na tyle długo, bym mógł ogarnąć swoim rozumem wszystko to co wydarzyło się dotychczas w moim życiu. Świadomość Boga rodziła się we mnie od pierwszego spojrzenia. Zrozumienie istnienia nie przychodzi tak łatwo, tym bardziej gdy w pobliżu nie ma kogoś, kto mógłby w pełni wskazać drogę jak postępować i dokąd iść. Nie było autorytetu, a jednak jakaś siła powodowała, że chciało mi się brnąć do przodu, poszukiwać odpowiedzi na nurtujące pytania dotyczące swojego istnienia. Nie żałuję, ani jednej chwili, w której łzy i ból powodowały moje zwątpienia.
Od dzieciństwa miałem kłopoty ze zdrowiem. W wieku dwóch lat były tak poważne, że „cud” musiał uczynić miejscowy znachor. Jezus uzdrawiając, bądź też robiąc inne niewytłumaczalne dla nas rzeczy dawał nam znaki. Mnie wtedy też coś powiedział. Znaki zaczęły się powtarzać ze zróżnicowanym napięciem ingerencji w moje życie. Czułem, jakby coś chciało mnie zepchnąć z obecnej drogi życiowej. Nie chciałem tego przyjąć, nie słuchałem wewnętrznego głosu, tylko brnąłem energicznie przez życie. Upodobałem sobie muzykę. Od dzieciństwa pasjonowałem się różnymi dźwiękami. W szkole średniej zacząłem uczyć się gry na instrumentach i przy akompaniamencie muzyki próbowałem śpiewać. Założyliśmy z kolegami zespół. Grałem także w szkolnej orkiestrze dętej. Na równi z tą pasją uprawiałem różne dyscypliny sportu. Była to bardziej potrzeba podtrzymania dobrej kondycji czy też rozwijania sylwetki, niż profesjonalne podejście i sposób na życie. Ponieważ mam naturę poznawczą, to zawsze chcę dotknąć tego, co mnie fascynuje, a gdy już dotykam, chcę to poznać dogłębniej. W końcu odchodzę, by poznawać dalej. Muszę jednak przyznać, że zawsze szukałem czegoś, co mnie dotknie swoim ogromem poznania, pobudzi najgłębsze zakamarki duszy i sprawi, że poznanie z góry będzie dla mnie nieskończone i zawsze pozostawi cień tajemnicy, zalążek do dalszych poszukiwań. Czekałem na moment, w którym stanę oko w oko z czymś takim, co istnieje tylko dla tych, którzy potrafią znaleźć do tego niewidzialną bramę wejścia... Tuż po ukończeniu szkoły średniej, gdy zamierzałem rozpocząć studia, wykryto u mnie wadę uszu. Przeszedłem dwa zabiegi, po których jeszcze bardzo dobrze słyszałem. Mimo ostrzeżeń lekarzy, żyłem jakbym był całkowicie zdrowy. Nie chciałem się przyznać do swojej słabości. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że okaz zdrowia, jakim byłem, nagle zamienił się w tykającą bombę. W końcu nadeszło apogeum mojej ignorancji i lekkomyślności. W pewien słoneczny, letni dzień w jednej chwili straciłem połowę swojego słuchu. Dźwięki ze świata jeszcze docierały, ale słyszalne jakby za grubą ścianą. Nie to było jednak najgorsze. Z godziny na godzinę czułem się coraz bardziej słaby. W szpitalu lekarze nie bardzo chcieli wziąć odpowiedzialność za leczenie tak trudnego przypadku. A sytuacja była tragiczna. Straciłem świadomość. Gdy się obudziłem, już nie słyszałem nic. Do dziś nie wiadomo co wywołało ten stan. Jeżeli narodziłem się po raz drugi, to właśnie wtedy. Stopniowo, krok po kroku przewartościowałem swoje życie. Straciłem jeden ze zmysłów, ale pozostałe jakby się wyostrzyły i nabrały innego wymiaru. Kiedyś mój wzrok wielu rzeczy nie dostrzegał. Najdalszym widzialnym punktem był horyzont, albo nieskończoność gwiazd czy otchłań nieba. Postrzegając człowieka, ujmowałem go powierzchownie. Życie było dla mnie wyzwaniem, w którym trzeba było przetrwać w każdych warunkach. "Elastyczność" do zmiennych sytuacji była cechą, która pozwoliła mi się szybko zaadaptować w świecie ciszy. Tak naprawdę dopiero po utracie słuchu zacząłem "słuchać" głosu, który wydobywał się z mojej duszy. Muzyka wciąż w niej grała co chwilę szarpiąc struny wrażliwości. Szukałem wyrazu swoich myśli. Próbowałem malować, pisać wiersze, nawet rzeźbić. Interesowała mnie filozofia, lecz brakowało mi w niej realności, autorytetu, głębokiego źródła prawdy. Chciałem uporządkować chaos myśli, znaleźć dla nich spokój, wszystko po to by nie błądzić i nie narażać już swojego życia na wypaczenia. W swojej pracy zetknąłem się z niekonwencjonalnymi metodami leczniczymi zaczerpniętymi z kultury Wschodu. Przy tej okazji poznałem powierzchownie religie, takie jak Hinduizm czy Buddyzm. Była także fascynacja jogą, Krishamurtim. Jednak szczególnie zainteresował mnie Buddyzm. Prostota ujmowała i nakłaniała do dalszych poszukiwań. Z początku wydawało mi się to ekscytujące. Im dalej się jednak w tym posuwałem, tym więcej rodziło się lęku i obaw. Uczucie niespełnienia bardzo doskwierało mojej duszy. W końcu dopadło mnie jakieś wyczerpanie, zwątpienie, że odnajdę jakąś wodę na pragnienie szczęścia. Pewnego razu odwiedziłem wujka. Pozwolił mi zajrzeć do swojej biblioteki. W niej znalazłem książkę "Apokalipsa". Nigdy nie lubiłem zagłębiać się w proroctwach ze względu na wydarzenia, które napawały grozą. Wtedy jednak przemogłem ów lęk. Może dlatego, że byłem zdesperowany. Wiedziałem, że książka jest niejako objaśnieniem do Objawienia św.Jana. Parę lat wcześniej kupiłem w księgarni Biblię. Uważałem wtedy, że powinienem ją mieć. Chciałem ją poznać, ale na chęciach się skończyło. Dopiero po przeczytaniu tej książki coś się we mnie zatliło, a jedynym pragnieniem stało się dla mnie znalezienie prawdziwego, nieskazitelnego Kościoła. Wreszcie odnalazłem nieskończoność wyrażania słów i czynów w imię Boga, Pana naszego przez Jezusa Chrystusa, naszego Zbawiciela. Moja droga, by odnaleźć w swoim sercu Boga nie była prosta. Każdy przeżywa tyle ile jest mu dane. Nie jest powiedziane, że w moim przypadku trudności się skończyły. Cokolwiek się jednak zdarzy, wierzę, że już nic nie przesłoni mi prawdy, którą odkrywam, dotykam każdego dnia trwając u stóp Jezusa Chrystusa. |